Artur
Partyka

„Jechałem do Atlanty wygrać igrzyska. Zabrakło niewiele w pamiętnym pojedynku z Charlesem Austinem, walczyliśmy do ostatniego momentu, skończyło się u mnie na wysokości 2,37 m. Choć minęło 27 lat, co chwila dostaję link do wideo z komentarzem, że czegoś takiego nie widział. Mało kto pamiętał dość szczęśliwy skok Austina na 2,39 m, ale właśnie ten mój, gdzie ustalono, że pobiłbym rekord świata, gdyby poprzeczka była wyżej”.

2

Medale igrzysk olimpijskich

1
1

Trzeba wierzyć w to, co się robi

Pojechałem na trzy igrzyska, ale chcę opowiedzieć także o tych czwartych, na których mnie zabrakło. Byłem w doskonałej formie, ale przytrafiła mi się kontuzja. Wspólnie z trenerem podjęliśmy decyzję o rezygnacji, później wielu kibiców podkreślało istotę takiej postawy, bo nie chciałem uczestniczyć w tych igrzyskach za wszelką cenę. Nie wolno podejmować wyzwań, do których nie jest się przygotowanym. Nie byłbym w porządku wobec siebie i innych – mówi Artur trzykrotny olimpijczyk, srebrny i brązowy medalista igrzysk w Atlancie i Barcelonie w skoku wzwyż.

Jak to się wszystko zaczęło…

Zdecydował o tym przypadek. Kilkaset metrów od obiektów ŁKS, którego jestem wychowankiem, na boisku szkoły podstawowej nr 6, starsi koledzy zaprosili mnie do konkursu skoku wzwyż. Zadaniem było pokonanie wysokości wyznaczonej przez sznurek, stojakami były drewniane podpórki, a lądowaliśmy w piaskownicy. Ponieważ nie wiedzieliśmy, że można skakać techniką zwaną flopem, robiliśmy to sposobem przerzutowym. Lądowanie nie było przyjemne, ale to się wszystko zaczęło. Następnego dnia urządziliśmy powtórkę, znów poszło mi nieźle, więc po okolicy poszła fama, że jakiś młody chłopak zajął w tych zawodach drugie miejsce. Wieść dotarła do mojego pierwszego nauczyciela sportu, pana Mirosława Guzka, który zdecydował, że w takim razie wystawi mnie w zawodach dzielnicowych. Znów rywalizowałem ze starszymi od siebie chłopakami, zająłem trzecie miejsce. Tam z kolei dostrzegł mnie trener Marek Maciejewski z ŁKS, szkoleniowiec znany z pracy z młodymi zawodnikami. Wraz ze swoimi podopiecznymi miał już na koncie wiele sukcesów ze sprinterami, skoczkami w dal i dość niespodziewanie przytrafił mu się skoczek wzwyż.

Kariera…

Dzieli się ona na kilka etapów, o tym pierwszym już wspominałem. Pociągnęła mnie fascynacja sportem, możliwość rywalizacji, choć na początku nie byłem wcale pilnym zawodnikiem. Nie tak łatwo było zaprowadzić mnie na trening, często robiłem delikatne uniki, zamiast na zajęcia szedłem na pobliski dworzec kolejowy Łódź Kaliska. Tym bardziej że najpierw byłem zakochany w piłce nożnej. W ślad za legendarnym Janem Tomaszewskim występowałem na pozycji bramkarza. Ale lekkoatletyka zaczęła wciągać mnie coraz mocniej, czy to za sprawą trenera, czy atmosfery panującej w naszej grupie treningowej. Pierwsze trzy-cztery lata to był właściwie wstęp do kariery, która była poważnym etapem w moim życiu, uformowała mnie jako sportowca. Zaczęły się pierwsze poważne zawody, pierwsze wyjazdy zagraniczne. W latach 1985-1986 przyszły pierwsze prawdziwe sukcesy. Nie było więc możliwości, bym się wycofał, zostałem w lekkoatletyce na stałe.

Pierwsze sukcesy…

Dokonując gradacji moich osiągnięć bardzo ważny jest czas, na który one przypadały. Pierwszym zapamiętanym medalem był ten z mistrzostw Polski młodzików z 1984 roku. Skoczyłem wówczas 194 cm. Stało się to wejściem do poważniejszego sportu, choć wciąż na poziomie juniorskim. Pierwsze zwycięstwo na arenie międzynarodowej to rok 1987 i złoto w kategorii juniorów na mistrzostwach Europy. A dalej było już tylko lepiej, złoto mistrzostw świata juniorów i wreszcie pierwszy ważny sukces w seniorach, jakim było halowe mistrzostwo Europy w 1990 roku.

Pierwsze igrzyska…

To niespodzianka, zupełnie nie spodziewałem się wyjazdu do Seulu w 1988 roku, choć rozpoczynając przygodę ze sportem marzyłem oczywiście o tej imprezie. Była to nagroda od Polskiego Komitetu Olimpijskiego za moje juniorskie osiągnięcia, swego rodzaju kredyt. Pamiętam moment, kiedy napłynęła ta informacja. Wraz z biegaczem Tomkiem Jędrusikiem czekaliśmy na decyzję na obozie w Spale. Był sierpień, do końca nie byliśmy pewni, czy pojedziemy, czy jednak spotka nas ten zaszczyt dopiero za cztery lata. Decyzję podjęli Aleksander Kwaśniewski, ówczesny szef PKOl, oraz Stanisław Stefan Paszczyk, wiceprzewodniczący Komitetu Kultury Fizycznej i Młodzieży. Dostaliśmy szansę, mieliśmy jechać po naukę. Rzeczywiście wyjazd ten był taką nauką, ale i wspaniałą przygodą. Jako 19-latek skoczyłem na głęboką wodę, tym bardziej że impreza odbywała się w kraju o odległej dla nas kulturze.

Brąz w Barcelonie…

Tu już nie było mowy o niespodziance, na igrzyska do Barcelony jechał o wiele dojrzalszy Artur Partyka. Nie tylko sportowiec z doświadczeniem, ale i pierwszymi poważnymi sukcesami, bo za taki traktuję zwycięstwa z wysokiej klasy rywalami. We wspomnianych już mistrzostwa Europy w Glasgow zdobyłem jedyne dla Polski złoto, zostawiłem za plecami Dietmara Mögenburga, mistrza olimpijskiego z Los Angeles, Patrika Sjöberga, Gerda Nagela. Dwa-trzy lata wcześniej zawodników tych oglądałem w telewizji. W halowych mistrzostwach świata w Sewilli w 1991 roku stoczyłem niesamowity bój z Hollisem Conwayem, wynosząc z tej rywalizacji srebrny medal po skoku na 2,37 m. Ponieważ zbliżałem się do granicy 2,40 m, jechałem na igrzyska do Barcelony w zupełnie innej roli. Miałem w sobie doświadczenie, fantazję, ale i skłonność do ryzyka. Bo nie zawsze wszystko układało się tak, jakbym chciał. Na mistrzostwach świata na otwartym stadionie w 1991 roku w Tokio poniosłem klęskę, zajmując dopiero 10. miejsce. Rok wcześniej na mistrzostwach świata w Splicie również byłem dziesiąty, choć powinienem walczyć o medale. Wspomniane wcześniej ryzyko polegało na tym, że powiedziałem sobie, iż jeśli nie zaprezentuję w Barcelonie odpowiedniej klasy, poziomu, który gwarantuje mi walkę o medale, to trzeba będzie dać sobie spokój ze sportem. Postawiłem wszystko na jedną kartę, dlatego igrzyska te były dla mnie tak ważne z powodu nie tylko sportowego, ale i życiowego także. Wspólnie z trenerem Edwardem Hatalą podjęliśmy decyzję o mocnej zmianie treningu. Efekty przyszły, przywiozłem brązowy medal, jedyny w lekkoatletyce dla polskiej reprezentacji.

Srebro w Atlancie…

Wielu moich kibiców uważa drugie miejsce na kolejnych igrzyskach jako ukoronowanie mojej kariery. Byłem 27-letnim skoczkiem, w pełni dojrzałym, skaczącym bardzo wysoko i co najważniejsze, robiącym to regularnie. Forma rosła wraz ze stażem treningowym, potwierdzały to kolejne sprawdziany. Jechałem walczyć o najwyższy cel, zwłaszcza że miałem wiele medali w czteroleciu poprzedzającym te igrzyska. Chciałem wygrać. Zabrakło niewiele w pamiętnym pojedynku z Charlesem Austinem, walczyliśmy do ostatniego momentu, skończyło się u mnie na wysokości 2,37 m. Ale jaki był to skok. Choć minęło 27 lat, co chwila dostaję link do wideo z komentarzem, że czegoś takiego nie widział. Mało kto pamiętał dość szczęśliwy skok Austina na 2,39 m, ale właśnie ten mój, gdzie ustalono, że pobiłbym rekord świata, gdyby poprzeczka była wyżej. Rozmawiając później z innymi skoczkami doszliśmy do wniosku, że w karierze ma się nie kilkadziesiąt, nie kilkanaście, ale jeden skok, który jest ideałem. Na pewno był to jeden z moich pięciu najlepszych skoków w karierze, bo muszę pamiętać o pobitej kilka tygodni później w Eberstadt życiówce na 2,38 m.

Sydney…

Chciałbym też wspomnieć o igrzyskach, na których nie byłem. Wybierałem się do Sydney w 2000 roku. Byłem w doskonałej formie, ale przytrafiła mi się kontuzja. Wspólnie z trenerem podjęliśmy decyzję o rezygnacji, później wielu kibiców podkreślało istotę takiej postawy, bo nie chciałem uczestniczyć w tych igrzyskach za wszelką cenę. Nie wolno podejmować wyzwań, do których nie jest się przygotowanym. Nie byłbym w porządku wobec siebie i innych. Nie chciałem jechać wyłącznie za zasługi. Decyzja ta spina moją olimpijską przygodę.

Co dał mi sport…

Wiele rzeczy, które mogę teraz wspominać. Dał mi cechy charakteru, które zostały do dziś, pomagają w codziennym życiu. Mam na myśli punktualność, zorganizowanie, pewną nieustępliwość. Jeśli ludzie uważają, że pewne rzeczy są w życiu nie do zrobienia, to sportowcy wyczynowi rzadziej posługują się taką wymówką. Dzięki sportowi poznałem świat i ludzi, poszerzył moje horyzonty. Równolegle z karierą sportową starałem się rozwijać na innych polach. Wszystko to ze sobą mocno korespondowało. Cały czas mam kontakt z tymi, których poznałem podczas kariery.

Czy jest coś w moje karierze, z czego mogliby korzystać inni olimpijczycy? Tak, konsekwencja w realizacji planu nakreślonego wspólnie z trenerem. Wiara w to, że podczas igrzysk możliwe jest absolutnie wszystko, że mogą otworzyć się perspektywy na wielkie rzeczy. Bo gdzie, jeśli nie tam. Trzeba wierzyć w to, co się robi, otworzyć na piękne sportowe marzenia, które w dużej części się zmaterializują.

„materiał ukazał się w Polsacie Sport”
Fot.: PKOl – Szymon Sikora